Miasto wolności i odwagi, pisze o Gdańsku turystyczny portal. Po Bieszczadach moje polskie drogi prowadzą na północ, nad Bałtyk.
Planuję zostać trzy tygodnie, aby wziąć udział w kursie językowym i lepiej poznać miasto i jego okolice. Mieszkam na starym mieście, w kamienicy bez windy. Walizka jak zwykle waży tony, ale mój gospodarz jest dżentelmenem i wnosi ją po schodach na czwarte piętro.
Po przyjeździe wyruszam, aby podziwiać kultowy widok na Motławę z Żurawiem, największym średniowiecznym dźwigiem portowym w Europie. Był to swego czasu największy pracujący dźwig na świecie, o udźwigu 4 ton na wysokość 11 metrów. Osiągnął to dzięki dwóm ogromnym drewnianym kołom o średnicy 6 metrów każde. Koła były początkowo napędzane przez mężczyzn chodzących wewnątrz, aby obracać mechanizmem podnoszenia. Żuraw działał do połowy XIX wieku i został zniszczony w 1945 roku w bitwie o Gdańsk. Po wojnie został odbudowany i przekazany pod opiekę Centralnego Muzeum Morskiego.
Atmosfera nad Motławą jest wspaniała. Statki, promenada nadbrzeżna, muzyka uliczna, turyści w dobrym nastroju. Dawno nie byłam w portowym mieście!
Moje lekcje polskiego odbywają się w „Domu Harcerza”, bardzo blisko mojej ulicy. Nauczycielki są wspaniałe i ponownie potwierdza się, że nie każdy może uczyć swojego języka ojczystego. Wykwalifikowany nauczyciel, w tym przypadku polonista, jest wart złota. Gdyby lekcje i mój pobyt w kraju trwały kilka miesięcy, wkrótce mówiłabym po polsku płynnie. Polish in Gdansk
W każdym mieście staram się uzyskać pierwszy ogląd. Najlepszym miejscem do tego jest kościelna wieża lub wzgórze. W Gdańsku idealnie nadają się do tego Góra Gradowa i wieża Bazyliki Mariackiej.
Na Górze Gradowej poznaję pułapki Google Maps, a także czeskich map internetowych, z których lubię korzystać. Na mapie zaznaczone są ścieżki prowadzące do punktów widokowych, ale w rzeczywistości te ścieżki nie istnieją lub są zamknięte. Szukam alternatyw i znów trafiam na teren nie do przejścia. Ale jestem upartą kobietą. Z nogami pokaleczonymi pokrzywami i ubłoconymi butami, trzymając się gałęzi leszczyny, wspinam się przez strome zbocze na wzgórze, z którego według mapy jest wspaniały widok.
„Wybierasz się na wiec Donalda Tuska?”, pyta znajomy na facebooku. Wiec jest dzisiaj, zaczyna się o piątej i teraz jest pół do piątej. Gdzie mam się udać? Do Fontanny Neptuna przy Ratuszu w centrum.
Na miejscu jest tłum. Wszyscy tłoczą się przed trybuną, gdzie młodzi ludzie z flagami czekają na znanego polityka opozycji. Ma on w najbliższych wyborach uwolnić Polskę od rządów PiS. Czy mu się uda? W liberalnym Gdańsku, swoim rodzinnym mieście, nie będzie miał większych problemów ze znalezieniem wystarczającej liczby wyborców. W pozostałej części Polski być może tak.
Gdy wchodzi na scenę, rozlegają się oklaski. Tylko częściowo rozumiem jego mowę, akustyka i moja znajomość polskiego nie są idealne. Mówi o Polsce, o Europie, o Polsce europejskiej. Mam nadzieję, że w przyszłości Polska powróci całkowicie na europejski, liberalny, solidarny kurs. Wyczuwam ducha optymizmu, jak to się czasem wyczuwa na wiecach. Wtem przechodzi za mną starsza kobieta i wykrzykuje coś niemiłego w kierunku Tuska. Nie rozumiem, co ona mówi, nie wiem, o co jest taka zła, ale jest z pewnością sporo osób, które mają zupełnie inne zdanie niż ja.
Moim następnym celem jest Stocznia. Jakże tu inaczej w Gdańsku! Do Stoczni Gdańskiej można łatwo dotrzeć pieszo, znajduje się ona na północ od centrum miasta. Ogromny teren, jedna z największych stoczni w Europie. Przy słynnej Bramie nr 2 jestem wzruszona: Tutaj zostali ostrzelani przez wojska strajkujący stoczniowcy w grudniu 1970, tutaj ogłosił Lech Wałęsa 31 sierpnia 1980 podpisanie porozumień gdańskich.
W Sali BHP znajdującej się w nijakim budynku administracyjnym na terenie Stoczni, Wałęsa podpisał słynne porozumienie, które doprowadziło do powstania Solidarności. Podpis złożył gigantycznym długopisem, który został wydany z okazji pierwszej podróży papieża Jana Pawła II do Polski w 1979 roku. Otwieram na jego cześć butelkę oryginalnej PRL-owskiej oranżady, którą kupiłam w bufecie.
Dawniej pracowało w Stoczni Gdańskiej ponad 20 000 osób. Dziś Stocznia zatrudnia 2 200 osób. Jak mi powiedziano, taniej jest zlecić budowę statku oceanicznego w Korei Południowej niż w Polsce, ale Stocznia Gdańska zbudowała dobrą reputację remontu statków i wiele europejskich statków jest tu naprawianych.
W niektórych wyłączonych z użytku halach rozmieszczone są instalacje artystyczne, a miejsce to ma wspaniałą industrialną atmosferę. Czasami wykonywane są tu nawet zdjęcia ślubne!
Wieczorem idę do Elektryków, świetnego miejsca w sercu starej Stoczni. Bary, restauracje, muzyka na żywo. Zamawiam koktajl malinowy.
Nie jestem wielkim fanem westernów, ale plakat kampanii stworzonej przez Solidarność z okazji pierwszych częściowo wolnych wyborów w Polsce 4 czerwca 1989 jest genialny. „High Noon”, „W samo południe”, to klasyk, a szeryf zamiast pistoletu trzyma w ręku kartę do głosowania. Solidarność wygrała wybory przytłaczającą większością głosów. Plakat znajduje się w Europejskim Centrum Solidarności, które zostało otwarte w 25. rocznicę podpisania Porozumienia Gdańskiego. Poświęcone jest historii polskiego związku zawodowego a w jego skład, oprócz wystawy stałej, wchodzi biblioteka i ośrodek naukowo-dydaktyczny.
Jeszcze bardziej podobało mi się Muzeum II Wojny Światowej. Ciekawy architektonicznie budynek, który dobrze wygląda na zdjęciach, zawiera wielką, główną ekspozycję zlokalizowaną 14 metrów pod ziemią.
Muzeum opowiada m.in. o bohaterach Westerplatte. Na okładkach polskich czasopism historycznych widziałam niekiedy hasło Westerplatte, ale nie bardzo wiedziałam, co ono oznacza. Westerplatte to półwysep w porcie gdańskim i miejsce o dużym znaczeniu narodowym, symbol polskiego oporu przeciwko niemieckiej inwazji. Często mówi się, że tu zaczęła się druga wojna światowa, ale słyszałam, że inne działania zaczęły się jeszcze wcześniej. To nie jest ważne. W piątek, 1 września 1939 roku, o godzinie 04.47, kapitan Gustav Kleikamp, dowódca pancernika Schleswig-Holstein, wydał rozkaz otwarcia ognia do polskiej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Początkowo Niemcy sądzili, że liczący około 200 żołnierzy polski garnizon wytrzyma tylko kilka godzin, ale Polacy wytrzymali 7 dni wobec przeważających sił niemieckich. Gdy Niemcy posuwali się naprzód przez Polskę, polskie radio wielokrotnie nadawało zdanie: „Westerplatte jeszcze się broni”.
Gdańsk był wcześniej niemiecki i nosił nazwę Danzig. Po I wojnie światowej miasto stało się Wolnym Miastem Gdańsk. Było ono autonomicznym miastem-państwem pod ochroną Ligi Narodów. Sprawa Wolnego Miasta Gdańska stała się jednym z głównych pretekstów do niemieckiej napaści na Polskę i rozpoczęcia II wojny światowej. Narodowi socjaliści siali spustoszenie w Gdańsku i okolicy, mordując nie tylko Żydów, ale i licznych Polaków. Pod koniec wojny miasto zostało prawie całkowicie zniszczone przez Armię Czerwoną, a ludność niemiecka uciekła.
Pytam nauczycielki, jak reagują Gdańszczanie, kiedy Niemcy nazywają ich miasto Danzig. „W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku“, opowiada, „to było nieprzyjemne dla wielu Polaków, w tym i dla mnie. Tak jakby z niemiecką nazwą miasta wiązały się też pewne roszczenia. Dziś jest inaczej. Interesujemy się też bardziej niemiecką przeszłością Gdańska i utrzymujemy przyjazne kontakty z naszymi niemieckimi sąsiadami. Dziś nie mam nic przeciwko temu, by Niemiec nazywał Gdańsk Danzig.“
Gdańsk ma trzech noblistów, a jednym z nich jest niemiecki pisarz Günter Grass. Jego pierwsza powieść „Blaszany bębenek” (1959) jest bardzo znana i jest „kluczowym tekstem europejskiego realizmu magicznego” (Wikipedia). W swojej twórczości Grass często nawiązywał do rodzinnego Gdańska. Był zdecydowanym zwolennikiem niemieckich wysiłków zmierzających do konfrontacji i pogodzenia się z przeszłością, słynnej Vergangenheitsbewältigung. Aktywnie wspierał też Willy’ego Brandta.
Tym bardziej szokujące było jego przyznanie się w 2006 roku, że pod koniec wojny był członkiem Waffen-SS. Czy był Grass hipokrytą? Dlaczego nie przyznał się do tego wcześniej? Wiele osób publicznych, także w Polsce, odwróciło się od niego.
Polecam esej, który napisał dla „The New Yorker”, aby wyjaśnić, co doprowadziło do jego członkostwa w Waffen-SS: „W 1943 roku, kiedy byłem piętnastoletnim uczniem w Gdańsku, zgłosiłem się na ochotnika do służby czynnej. Kiedy? Dlaczego? Ponieważ nie znam dokładnej daty i nie mogę przypomnieć sobie niestabilnego klimatu wojny, ani wymienić jej punktów zapalnych od Arktyki po Kaukaz, wszystko, co mogę teraz zrobić, to połączyć okoliczności, które prawdopodobnie wywołały i odżywiły moją decyzję o zaciągnięciu się do wojska. Żadne łagodzące epitety nie są dozwolone … Byłem podatny na czarno-białą prawdę, którą serwowały kroniki filmowe.“
Młody Grass w tę prawdę wierzył i nikt z jego otoczenia jej nie kwestionował. Chciał uciec od dusznej katolickiej rodziny i nudnej szkoły. W naiwnych, heroicznych fantazjach widział siebie na froncie. Po odbyciu obowiązkowej służby w Reichsarbeitsdienst chciał zostać ochotnikiem do łodzi podwodnej. Zamiast tego wysłano go do Drezna, gdzie krótko po 17. urodzinach dowiedział się, że został wcielony do Waffen-SS. „Przez dziesiątki lat nie chciałem się przyznać do tego słowa, do podwójnych liter. To, co przyjąłem z głupią dumą młodości, chciałem po wojnie ukryć z powodu powracającego poczucia wstydu. Ale ciężar pozostał i nikt nie potrafił go złagodzić.“ Został wysłany na Śląsk, w chaos 1945 roku. W końcu został ranny i trafił do Karlsbadu, gdzie został schwytany przez Amerykanów.
Mógł przyznać się do tej przynależności wcześniej. Dość często moraliści – a Grass był moralistą – mają coś do ukrycia. Moim zdaniem jednak naprawił to swoim wybitnym dziełem, przywiązaniem do demokracji przez całe swoje życie i wyznaniem, które nie szuka wymówek.
Na Placu Wybickiego w Gdańsku Wrzeszcz można znaleźć ławeczkę Güntera Grassa, gdzie siedzi razem z głównym bohaterem Blaszanego bębenka, Oskarem Matzerathem. Niedaleko stąd stoi dom, w którym się pisarz urodził i wychował.
Wróćmy do centrum. W gdańskim klubie „Rudy Kot” na ulicy Garncarskiej powstał polski rok’n’roll. W 1959 r. wystąpił tu pierwszy polski zespół rockandrollowy „Rhythm and Blues”. Odniósł ogromny sukces … i wkrótce został zakazany. W związku z występami grupy na Śląsku Edward Gierek, ówczesny pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Katowicach, powiedział: „Nasza młodzież uczy się i pracuje. Raz w tygodniu chciałaby kulturalnie wypocząć, nabrać sił do dalszej nauki i pracy. Nie interesują nas wynaturzone mody, nie chcemy rozwydrzenia i rozpasania.“
Myślę, że właśnie tego chcieli młodzi ludzie. W latach 60-tych „Czerwone gitary” i inne grupy występowały pod wschodnią marką „bigbitu” w „Rudym Kocie”. Dziś, niestety, klub jest zamknięty.
W Gdańsku poznaję nowe słowo: Falowiec. To falisty kolos PRL-owskiej architektury (1970 – 1973). Najdłuższy blok w Polsce i jeden z najdłuższych w Europie stoi na gdańskim Przymorzu: jest długi na 850 m, wysoki na 32 m, zawiera 1792 mieszkania dla 6000 osób. Zaczyna padać deszcz i pod jednym z wejść wyczekuję, dopóki nie minie.
W Gdańsku można dojechać tramwajem na plażę, bardzo mi się to podoba.
Piaszczyste plaże są czyste i bardzo uczęszczane, zwłaszcza przez polskich turystów. W budce z lodami kupuję sobie „małe świderki”. (Jak wyglądają duże?). Polacy uwielbiają lody – nawet bardziej niż Czesi. Pogoda nad morzem zmienia się szybko. Przed kilkoma minutami nadciągała burza z piorunami, która wyglądała dość gwałtownie. Po kilku kroplach skręciła w stronę morza.
Oczywiście jeżdżę też do Sopotu i Gdyni, na polską Riwierę. Jest tu dużo ludzi. Na molu siedzi klaun, który grał trzy lata w teatrze w Czeskim Cieszynie. Chwilę rozmawiamy, potem siadam na ławce i wsłuchuję się w szum fal i odgłosy mew.
Za poprawę tekstu dziękuję Sylwii Pomieńskiej.