Jestem tłumaczką ustną w Trybunale Sprawiedliwości UE. Unia Europejska ma wiele języków urzędowych i na rozprawach Trybunału występują wszystkie. Dlatego nic dziwnego, że tłumacze ciągle uczą się nowych. Ja uczę się teraz polskiego. Nie jest to łatwe przedsięwzięcie i kilka razy prawie z tego planu zrezygnowałam. Język polski jest podobny do czeskiego, którym mówię płynnie, ale przecież to coś innego, między innymi od strony fonetycznej, która jest istotna dla tłumaczy ustnych. Najlepiej jechać do kraju i zanurzyć się w środowisku rodzimych użytkowników języka. Tego lata pojechałam do Wrocławia.
Wrocław jest kulturalnie i geograficznie blisko Pragi, mego adoptowanego domu, cztery godziny jazdy Flixbusem po krętych drogach Sudetów. Po polskiej stronie granicy droga prowadzi przez szerokie pola i szybko można dotrzeć do metropolii Dolnego Śląska.
Powiedziano mi, że Polacy nie lubią, kiedy o Wrocławiu mówisz Breslau, więc tego nie robiłam. Szczerze mówiąc, ślady niemieckiej przeszłości nie są tak widoczne, jak się spodziewałam. To wina Hitlera i jego szalonego projektu Festung Breslau, ostatnia twierdza, który spowodował niemal całkowite zniszczenie miasta w ostatnich miesiącach drugiej wojny światowej. Rynek i jego okolice zostały pięknie odbudowane.
Są nawet takie niemieckie ślady we Wrocławiu, których się w ogóle nie spodziewasz. Podczas swojej pierwszej wizyty w centrum natrafiłam na pomnik Dietricha Bonhoeffera, niemieckiego ewangelickiego pastora i antyfaszysty z Wrocławia. Pamiętam to ogromne wrażenie, jakie na mnie zrobił, kiedy jako nastolatka po raz pierwszy o nim usłyszałam. Dwa dni po dojściu Hitlera do władzy w 1933 roku w programie radiowym ostrzegł Niemcy przed kultem Führera, ponieważ przywódca, Führer, mógł się okazać Verführerem, czyli zwodzicielem. Bonhoeffer został aresztowany przez Gestapo i miesiąc przed końcem wojny stracony.
Na Wrocławskim Uniwersytecie usiadłam na przepięknym barokowym dziedzińcu Ossolineum, oazie spokoju, gdzie pracował na początku XX wieku inny Niemiec: Fritz Haber. Portal turystyczny nazywa go „chemikiem życia i śmierci“. Za wynalezienie metody do produkcji nawozów i zapobieganie światowemu kryzysowi żywnościowemu przyznano mu Nagrodę Nobla. Jednocześnie był on jednak fanatycznym nacjonalistą i twórcą nowoczesnej wojny chemicznej. Wynalazł gaz chlorowy i osobiście nadzorował jego pierwsze użycie na polu bitwy w Ypres w Belgii w kwietniu 1915 roku. Jego żona Clara Immerwahr (to nazwisko!) sama była chemikiem i jako pierwsza kobieta uzyskała doktorat na Uniwersytecie Wrocławskim. Zachowaniem męża była tak przygnębiona, że 2 maja 1915 r. zastrzeliła się jego rewolwerem służbowym. Rzekomo Haber tego samego dnia wyruszył na front rosyjski, żeby prowadzić pierwszy atak gazowy na Rosjan.
Zawszy chcę poznać także inne oblicza miejsc, nie tylko te piękne, oficjalne, które lubi się pokazywać turystom, dlatego dużo chodzę.
Na północ od Odry leży dzielnica robotnicza Nadodrze i na podwórku starego bloku natrafiam na cudowne murale. Ściany wypełniają stworzenia wszelkiego rodzaju: rekiny, sepie, dinozaury, ptaki, ogromne owady, psy, koty i ludzie. Wyglądają jak żywe!
W rogu podwórka dostrzegam obraz innego rodzaju. Po lewej stronie widać herby dwóch klubów piłkarskich, WKS Śląsk i Motor Lublin, obok zamaskowane postacie z pochodniami, na środku pięcioro żołnierzy, między nimi kobieta, a poniżej cztery wilki. Wilki wyglądają niebezpiecznie, mają krwiożercze oczy i obnażają zęby. „Bohaterska Armio Wyklęta”, głosi napis, „Wrocław pamięta.”
„Żołnierze wyklęci, żołnierze niezłomni,“ czytam na Wikipedii, „polskie powojenne podziemie niepodległościowe i antykomunistyczne.“ Ruch partyzancki, 1944 r. do 1953 r. Widziałam te obrazy także w innych częściach miasta, na ścianach innych domów. Są bardzo bojowe i wojownicze. Wyglądają jak coś, co zmartwychwstało lub nigdy nie umarło, jak nieokreślone zagrożenie.
Następnego dnia wracam do Nadodrza. Dworzec kolejowy Nadodrze to jeden ze starych dworców, gdzie czas się zatrzymał. Działa, ale jest wcześnie zamykany.
Podąża za mną starsza kobieta z ogromnym pękiem kluczy.
– Dokąd pani jedzie? – pyta.
– Donikąd – odpowiadam – tylko oglądam ten piękny stary dworzec.
Pani patrzy na mnie podejrzliwie.
– Zamykamy o szóstej! – wykrzykuje w końcu i triumfalnie potrząsa kluczami.
– W porządku – mówię – Dziękuję za opiekę nad dworcem kolejowym. Niech go pani zachowa takim, jaki jest.
Na północ od Nadodrza jest Kleczków. Największy budynek w Kleczkowie to więzienie. Przez kilka minut idę wzdłuż muru zwieńczonego wężem z drutu kolczastego. Za ścianą widać podłużne ceglane domy z wieloma małymi, zakratowanymi oknami i dużym oknem po węższej stronie przypominającym witraż kościoła. Zatrzymuję się i robię zdjęcie. Nagle słyszę krzyk w moim kierunku. Głosy dochodzą z okien więzienia. Więźniowie musieli patrzeć, jak robiłam zdjęcie, i teraz krzyczą na mnie na całe gardło. Nie rozumiem, co krzyczą, nie widzę ich za kratami, ale oni widzą mnie. Nasze sytuacje się odwróciły: wcześniej więźniowie byli bezbronni, na widoku innych, teraz to ja jestem wystawiona na ich widok i krzyk. Nie mogę się ruszyć, jestem jak zamrożona i nie wiem, co mam robić. Wreszcie, zanim się odwrócę i pójdę dalej, podnoszę rękę i macham do nich.
Na zachód od Kleczkowa leży Port Miejski we Wrocławiu, fascynująca ruina przemysłowa. Dawniej centrum handlowe, dowiaduję się w Internecie, uległ zniszczeniu podczas II wojny światowej i w latach osiemdziesiątych XX wieku, stał się mekką poszukiwaczy skarbów w magazynach, gdzie można było znaleźć niemieckie odznaczenia, amunicję i inne pamiątki.
W biały dzień, prawie puste miejsce. Idę wzdłuż nabrzeża, mijając zniszczone magazyny, wraki samochodów, stare dźwigi towarowe i szopy na narzędzia. W dziko zaparkowanym Nissanie dwóch młodych ludzi siedzi i pali. Po przeciwnej stronie nabrzeża grupa nastolatków biegnie do byłego magazynu. Chodzą po otwartych pomieszczeniach a ich krzyki odbijają się echem w pustych halach. Później wspinają się po zardzewiałej drabinie na drewnianą barkę i skaczą dookoła. Obawiam się, że wpadną do rzeki.
W niedzielę pada deszcz. Zostaję w domu i oglądam telewizję. W TVP jest transmitowane na żywo kazanie z Jasnej Góry, gdzie zgromadzili się pielgrzymi z rodziny Radia Maryja. Główne przesłanie jest bardzo polityczne: Brońmy Polski przed lewicowo-liberalną ideologią Gender i LGBT plus! Kiedy przestaje padać, postanawiam, że czas na coś innego. Chcę zobaczyć domy WuWA, wystawę stałą Wohnung und Werkraum, modelowe osiedle mieszkaniowe, utworzone przez szkołę architektów we Wrocławiu na początku XX. wieku. Wprzedzili Bauhaus! Fascynujące.
Pod koniec pobytu dowiaduję się, że pewna gazeta rozdaje naklejki LGBT-Free, strefy wolnej od LGBT. Nie mogę w to uwierzyć. Dlaczego ktoś miałby naklejać coś takiego na drzwiach swojej restauracji lub mieszkania? Nazistowski napis „judenfrei” to pierwsze, co mi przychodzi do głowy. Chcę kupić tę gazetę, żeby zobaczyć to na własne oczy. W kiosku chodzę nieśmiało wokół rozłożonej prasy i szukam tytułu „Gazeta Polska”. To jest tabloid i nie mam odwagi zapytać sprzedawcy, wstydzę się to powiedzieć. Wreszcie widzę numer magazynu, odkładam go szybko na ladę, płacę i znikam. W domu szukam naklejki, ale w czasopiśmie jej nie ma. Czy zostały już rozdane? Kilka dni później słyszę, że sąd zakazał ich dystrybucji.
*
Wrocław jest miastem bliskim i dalekim, jak zresztą cała Polska. Myślimy, że kraje zza dawnej Żelaznej Kurtyny znamy, ale w rzeczywistości niewiele wiemy. Polska jest intrygująca, dynamiczna i pełna sprzeczności, jest czymś znacznie więcej niż jej partia rządząca. Macham do was, Wrocławianie.
***
Dziękuję mojej wspaniałej nauczycielce polskiego Sylwie Pomieńskiej za poprawienie tekstu.